Są książki, które czytają się same, które powodują, że zapomina się o tym, co „tu i teraz”. Dobre pióro, ciekawa historia do opowiedzenia, zdjęcia towarzyszące treści (to w przypadku książek podróżniczych) to tylko niektóre z czynników mających wpływ na mój odbiór. A w debiucie Anity Demianowicz, autorki bloga banita.travel.pl, znalazłem to wszystko i trudno było mi się oderwać od lektury.
Na bloga Anity trafiłem jakiś czas temu i w miarę regularnie go odwiedzam, choć z tą regularnością to u mnie różnie bywa :). Co w nim odnajduję, oprócz fantastycznych zdjęć, to język, umiejętność opowiadania i przelewania myśli na papier. Podczas jednej z takich wizyt spostrzegłem informację o premierze książki i decyzja o zakupie mogła być tylko jedna. Wszedłem również na kalendarium spotkań autorskich, ale tutaj się rozczarowałem – Katowic nie było w planie, czy też raczej ich nie dostrzegłem. Dopiero po jakimś czasie zreflektowałem się, że spotkanie w moim mieście jednak się odbędzie…
Tak więc w środowy wieczór siedzę w Namaste i słucham opowieści Anity. Spotkanie trudno określić mianem „promujące książkę”, gdyż autorka w głównej mierze skupia się na Rowerowym Jamboree i drodze przez Iran, a więc całkiem innej podróży od tej, opisanej na kartkach książki. W sumie może to i lepiej… Wszyscy słuchają jak zaczarowani, jest trochę zabawnie, czasem trochę poważniej a 1.5 godziny mija w 15 minut, przynajmniej takie mam wrażenie.
Dopiero po tym wydarzeniu siadam do lektury. Trochę głupio przyznać, że nic nie przeczytałem „przed”, ale na swoje wytłumaczenie dodam, że książkę miałem dosłownie za pięć dwunasta. A więc siadam i czytam, aż nie skończę. Książka wciąga niesamowicie.
Nagle zobaczyłam błyski, jakby sztuczne ognie. Rozległ się potworny wrzask przeplatany wybuchami śmiechu. Ludzie rzucili się do ucieczki, potrącając mnie, bo nie ruszałam się z miejsca. Zastanawiałam się, przed czym uciekają (…). Gdy tłum się przerzedził, ujrzałam nacierającego w moją stroną potwora. Dymił i buchał ogniem. Poczułam zapach siarki i serce zaczęło mi bić jak szalone. Ktoś złapał mnie za rękaw kurtki i pociągnął za sobą. Zaczęłam biec, ile sił w nogach.
Anita zabiera czytelników do Ameryki Środkowej, odwiedzając Gwatemalę, Honduras, czy też Salwador, dzieląc się swoimi przygodami, które miały miejsce podczas Jej kilkumiesięcznej podróży. Tak długi okres czasu pozwolił autorce nie tyle co zobaczyć najpopularniejsze miejsce, które w każdym przewodniku znajdują się na liście „must see”, co poznać język, mieszkańców i „dotknąć” życia w tamtych regionach. A wszystko zobrazowane jest dużą ilości fotografii. Co prawda natknąłem się gdzieś na słowa Anity, że wtedy uczyła się robić zdjęcia :), ale nic im to nie umniejsza.
Czy podczas tej podróży zawsze było łatwo i przyjemnie? Nie! Dużym walorem książki są opisywane emocje, związane z zachwytem, tęsknotą, strachem, zbliżając znacznie postać autorki do czytelników, którzy dzisiaj tkwią w codziennym życiu, a jutro sami mogą zwiedzać jakiś zakątek Świata. Przed i podczas podróży pojawia się wiele pytań, od bardziej błahych „czy dam radę?”, „czy robię dobrze?”, po bardziej skomplikowane, na które trudno odpowiedzieć od razu „czy będę chciała wrócić?”… Z tym wszystkim Anita musiała się zmierzyć i dzieli się swoimi przemyśleniami.
Są książki, które czytają się same. „Końca świata nie było” jest jedną z nich.
Tytuł | Końca świata nie było | |
---|---|---|
Autor | Anita Demianowicz | |
Wydawnictwo | Bezdroża | |
Język | polski | |
ISBN | 978-83-283-2854-9 | |
Data wydania | 2016 | |
Liczba stron | 312 | |
Okładka | miękka |
Aż się wzruszyłam tą recenzją. Bardzo, ale to bardzo się cieszę, że książkę dobrze się czytało. Dziękuję Jarek i za obecność na prezentacji i za tę piękną recenzję.
Pozdrawiam serdecznie
Anita